Nie taki Egipt straszny, jak go malują.

Kraj Faraonów stał się niedawno w Polsce miejscem, o którym mówiło się dużo. Wprawdzie spece od marketingu mawiają, że nieważne jak – ważne, żeby mówili, ale w tym konkretnym przypadku sądzę jednak, że włodarzom Egiptu niekoniecznie o tego rodzaju rozgłos chodziło.

Czy rzeczywiście musisz się bać, wykupując lasta do tego kraju? Czy może wręcz przeciwnie – zacieszać, że ceny wycieczek spadają na łeb, na szyję i – żerując na ogólnokrajowej panice – pospiesznie pakować walizki? Czy w Egipcie naprawdę jest niebezpiecznie?

Egipt. Paradise Island.

 

Bardzo chciałam zacząć blogowanie od streszczenia mojej egipskiej historii. Tak, wiem. To może zadziwiać. Wszak Egipt to taka banalna miejscówa. Państwo, kojarzące się przede wszystkim z rosyjskim upojonym turystą i temat żartów wszystkich podróżnickich.

W Egipcie byłam dwukrotnie i – nie zawaham się przyznać – dwukrotnie na all inc.!

A jednak to właśnie Egipt zakorzenił się w mojej głowie jako miejsce, które sprowokowało mnie do późniejszych, już bardziej odważnych, podróżniczych działań. Ale po kolei…

Pierwszy egipski wypad był akcją spontaniczną niezwykle. Baba zmasakrowana emocjonalnie po kilkuletnim związku. Związku z typem, który przez lata nie życzył sobie jeździć nigdzie poza polskie obszary, bo „za drogo” i „już lepiej to sobie altankę w ogrodzie postawić” vel kupić milion osiemdziesiątą pierwszą koszulę w haemie. Zatem baba wychodzi w końcu z tego marazmu i… nie, nie. Baba wcale nie idzie do fryzjera tytułem zaakcentowania „nowego etapu w życiu”. Ona, niczym wygłodniała lwica, podchwytuje w mig pomysł znajomych, ażeby wyskoczyć na tydzień pod palmy. Nareszcie! Nareszcie! Nareszcie!

Wszystko wiąże się z niezwykłą okazją cenową i z – co za tym niejednokrotnie idzie – kiepskimi warunkami noclegowymi. No ale nie po to człowiek na obczyznę jedzie, żeby siedzieć w hotelu przecież. Marnej klasy hotel ma ponadto tego rodzaju zaletę, że przebywają w nim sami młodzi, biedni, ludzie. Reasumując: się dzieje się!

Po dziś dzień nie bardzo ogarniam, co to się tam wydarzyło takiego, że właściwie nie spałam. Towarzysząca mi wówczas adrenalina utrzymywała mnie na nogach przez lekko 20 godzin na dobę. W ciągu dnia standardowe egipskie leżakowanie, nurkowanie i zwiedzanie okolic, zaś w nocy szaleńcze popijawy z ww. młodym, biednym, hotelowym towarzystwem. Wśród towarzystwa tego znalazło się dwóch Polaków. No byli dosyć krzykliwi. No za kołnierz nie wylewali. Ale byli Polakami, czyli kimś, z kim można było namacalnie utrzymywać kontakt również po wakacjach. A że Baba sentymentalna z natury to jasne, że ten kontakt ciągnęła po powrocie do kraju.

O Polakach za granicą słów kilka

To właśnie z nimi poleciałam do Egiptu po raz drugi. Wydawało mi się to posunięciem całkiem odpowiednim. Wszak znam ich, lubię. Kupowaniem kota w worku to tego na pewno nazwać nie można. Założenie było takie, że z jednym z nich miałam ja być w pokoju. Drugi uderzał pod palmy ze swoją nową babską zdobyczą.

No super. Tyle, że pić zaczęli już w samolocie. Tak trochę bez umiaru pić. Może to tak z radości, że urlop? – myślałam. Po wylądowaniu na pewno położą się spać a potem degustować będą już tylko wieczorami, jak wtedy, przed rokiem, kiedy było tak fajnie.

Cóż, mylić się jest rzeczą ludzką.

Na miejscu okazało się, że nowa babska zdobycz jednego z kolegów jest o mnie cholernie zazdrosna (czyt.: otrzymało mi się embargo na jakiekolwiek bratanie się z nimi), zaś drugi pić nie przestaje. No bez kitu łudziłam się jeszcze, że może po prostu ‚zaciągnął’ w tym samolocie, ale jak zaśnie a potem już się obudzi to, niczym młody bóg, zacznie ze mną ogarniać te wszystkie egipskie slumsy.

Zasnął.

Wstał.

Sięgnął po butelkę.

Tak, jego bagaż w 3/4 przepełniony był butelkami whisky.

Koleś nie taki głupi, na nieustanne picie to był solidnie przygotowany. W ciągu dnia wlewał w siebie hektolitry tego, co serwowali w darmowym bufecie, a gdy już ten zamykali – uruchamiał zasoby walizki.

Drugiego dnia dotarło do mnie, że z tego pieca to chleba nie będzie. Nie mogłam się z typem dogadać. No nikt by się nie dogadał z kimś, kto nie trzeźwieje od pięćdziesięciu godzin. Wyszłam z pokoju, usiadłam przy plażowym barze, zamówiłam soczek, podpaliłam fajkę. Ogarnęłam wzrokiem hotelowe towarzystwo… No posucha straszna. Hotel tym razem na wypasie, zatem klientela pod postacią emerytów, opcjonalnie rodzin z dziećmi.

Zrobiło mi się smutno. Trochę zachciało mi się nawet płakać. Wszystko wskazywało na to, że przyjechałam na 2 tygodnie do miejsca, w którym nie mam do kogo gęby otworzyć i w którym codziennie zmagać się będę z odorem alkoholowym, z godziny na godzinę coraz bardziej przepełniającym mój pokój. Mam spędzać całe dnie na hotelowych leżakach, z przerwami na nurkowanie i jakiegoś drinka z palemką? Serio?

No fucking way!

Wróciłam do pokoju, ubrałam się szczelnie (no żeby nie kusić tych wszystkich ‚dzikich Egipcjan’ przecież) i z walącym sercem wyszłam na ulicę. Serducho grzmociło, bo wiedziałam, że nie zamierzam ograniczać się do wizytacji sklepów z pamiątkami. Nie po to przyjechałam do tego całego Egiptu, żeby nie ogarnąć, choć z grubsza, czym pachnie za tzw. zakrętem. Bałam się. Wszak tyle się słyszy o niebezpieczeństwach, czyhających na baby w każdym arabskim kraju. I bo gdy już skręcałam w niekomercyjną uliczkę, usłyszałam odprowadzający mnie krzyk: „Nie idź tam! Tam cię zjedzą, dziewczyno!” Poszłam.

No a potem wszystko zaczęło iść jak po sznurku. Zaczepki niemal na każdym kroku, zatrzymujące się samochody, proponujące podwózkę, krótkie gadki ucinane na szlaku plus upierdliwe zaproszenia na herbatki i inne jaranie. Po pięciu dniach znała mnie połowa miasta. Wychodziłam z hotelu i z każdej hurghadzkiej mańki świat krzyczał: ‚Hi Marta!, ‚Hello Marta, where are you going?’ etc.

Wyrobiłam sobie egipską kartę SIM, bo polska jakoś przestała mieć znaczenie. Pozwoliłam wozić się w miejsca, o których większość egipskich turystów nie ma zielonego pojęcia, bądź ma, ale po prostu zainteresowana nimi nie jest (ze wskazaniem na – wciąż nie trzeźwiejącego – współlokatora mojego). Strzelałam se foty, jadłam ich żarcie, i ogólnie cóż-to-był-za-fun!

No nie był. Wciąż byłam bowiem na tzw. czuju. Oczy i uszy szeroko otwarte. Całej zabawie towarzyszyło nieustannie:

  • przestrzeganie zasady: więcej niż 3 razy z jednym przewodnikiem się nie umawiać, bo mu się zniecierpliwi, że do przewodniczenia mi dodatkowo w aspektach cielesnych podchodzę co najmniej sceptycznie,

  • znoszenie upierdliwości poszczególnych egipskich kolegów (i owszem, przypadki dosyć nagminne),

  • pilnowanie powrotów do hotelu wraz z zachodzącym słońcem.

A gdy już tam wracałam to zastawałam mojego współtowarzysza podróży w pozycji na czworaka, pełzającego do lodówki po kolejną butelkę.

W czasie snu z kolei nagminnie budził mnie dźwięk tłuczonego szkła. Znacie ten motyw, że sobie śpicie w najlepsze i nagle dupa, wstać trzeba, bo pęcherz tak ciśnie, że nie ma rady – trza do klopa iść? No właśnie. To jego też tak cisnęło. Z tą różnicą, że nie pęcherz, lecz alkoholowy głód. Błędnik miał już jednak tak rozpieprzony, że nie zawsze udawało mu się trafić dłonią w szklankę i ta – prawem fizyki – rozpryskiwała się wówczas w drobny mak, spektakularnie budząc mnie dokładnie w trakcie wchodzenia w fazę REM. No bywa.

Ludzie, czego to ja nie robiłam, żeby choć częściowo mieć święty spokój! Podkradałam cichaczem te jego butelki, zawartość wylewałam w kibel i mieszałam z wodą, coby oprzytomniał trochę. Amatorstwo z mej strony, bo gdy człowiek nie trzeźwieje już czterdziesty siódmy dzień z rzędu to nie bardzo robi mu fakt, czy łyknie procent pełnowartościowy czy tylko skromnego radlera. Cóż, zdesperowany każdego sposobu się chwyta, wiadomo.

Apogeum nadeszło w chwili, gdy kolega zaczął pod siebie srać. Tak, srać. Dodam, że na rzadko, celem lepszego zobrazowania sytuacji. Obsrane łóżko, obsrana sterta ręczników, ostentacyjnie rozłożona na środku łazienki, i ci biedni hotelowi chłopcy, wzywani na ratunek po kilka razy na dobę.

No, ale. Wszystko, co dobre szybko się kończy. Wszystko, co złe – również, zapewniam. Koniec turnusu. Czas czułych pożegnań z egipskim towarzystwem, końcowego cykania charakterystycznych obiektów w okolicy i bardzo silnego poczucia, że

nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Powyższe dotarło do mnie jeszcze mocniej, gdy już ochłonęłam. Tak po, powiedzmy, pół roku. I wówczas zaczęłam się zastanawiać… Czy jadąc do arabskiego kraju bardziej racjonalnym jest obawiać się lokalsów czy może własnych rodaków? Skłamałam. Nie zastanawiałam się już nad tym wcale. Ja już wiedziałam, że nie trzeba wyjeżdżać z tzw. wycieczką i siedzieć przy hotelowym basenie 24/h, żeby było bezpiecznie. Że wcale nie potrzebujesz do tego drugiego człowieka. Faceta tym bardziej. I że jeśli chcesz zobaczyć coś więcej niż to, co widzisz na kolorowych folderach biur podróży – musisz wychylić głowę poza strefę komfortu, no nie ma chuja we wsi.

Jeśli to czytasz Kolego – wiedz, że to właśnie Ty otworzyłeś mi umysł i zmieniłeś podejście do podróżowania. I bardzo Ci za to dziękuję. <3

6 thoughts on “Nie taki Egipt straszny, jak go malują.

  1. Babo, Babo…co tu duzo mowic….znakomita relacja! !Nie moge sie doczekac kolejnych wojazy☺? p’s. A tak w sumie jakbys wydala ksiazke to bestseller murowany?

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *