Co zobaczyć na Zakynthos

Co zobaczyć na Zakynthos – Babski pkt widzenia


Mam dla Ciebie dobrą i złą wiadomość. Zła jest taka, że na Zakynthos nie ma co robić. Poza plażowaniem. Ta dobra jest… identyczna.


Jako że z zasady jestem wojażerką dosyć aktywną – prawdopodobnie w tzw. normalnych okolicznościach przyrody nigdy nie zdecydowałabym się na wakacje na Zante. No, ale. Okoliczności nie były normalne, cena biletu przyzwoita, szarpnęłam.
Na miejscu okazało się, że tym razem blogerzy nie kłamią (KLIK!). Najczęściej opisywane must see rzeczywiście są miejscami najbardziej godnymi uwagi i ciężko odkryć tam ziemię, na której but żaden jeszcze nie stanął a która robiłaby człowiekowi WOOOOW! razy milion. Cóż, ciężko się temu dziwić. Wszak wyspa, o której pierwsze wzmianki pojawiły się już w starożytności, do tego wielkości heheszka (20×40 km) zdążyła już zostać porządnie zdeptana.

Zakynthos to zatem temat dobry na jakiś tydzień. Zdążysz wszystko zobaczyć, zdążysz popływać i posjestować. Bez wyrzutów sumienia, że w trakcie, gdy leżysz odłogiem na plaży, kolejne atrakcje przeciekają Ci bezlitośnie przez palce.


Co zobaczyć na Zakynthos


Dziś o tych atrakcjach właśnie. O mniej i bardziej wartych uwagi. Na pierwszy rzut leci…


VANATO

Czyli miejsce, w którym przyszło nam stacjonować. Nie piszę o nim dlatego, że koniecznie musisz je zobaczyć, lecz dlatego, że jest miejscem dobrym na stałą, spokojną, przystań. Vanato to typowa zakynthoska wieś – z oliwnymi gajami, kiściami winogron, kusząco dyndającymi na drzewach, i z kogutami, piejącymi o świcie. Rzecz dobra dla ludzi, stroniących od turystycznego zgiełku. Sprzyjająca spacerom i wsiąknięciu w grecki, powolny, tryb życia.


Zakynthos. Vanato.


Vanato. Zakynthos.


TSILIVI

Bo to miejscowość, leżąca najbliżej naszego Vanato. O Tsilivi pisze się, że słynie z pięknej plaży i w ogóle cud, miód, malina. Dla mnie Tsilivi to jedno z tych miejsc, których należy unikać. Okej, jest szeroka piaszczysta plaża. Okej, woda też nie najgorsza. Ale wszystko zagłusza rytm, w jakim pracuje to miejsce. Tak, „pracuje”, bo Tsilivi to typowy kurort, wypełniony po brzegi turystami, którzy muszą mieć wszystko pod ręką. Sklepy, knajpy, dmuchane kaczki i watę cukrową. Ja się na tej plaży nie czułam. Stąd tylko jedno, nieobiektywne i brzydkie, zdjęcie.


Tsilivi. Zakynthos.


PLANOS

Kurort podobny do tego w Tsilivi. Ciężko się dziwić, bo Tsilivi i Planos to plaże połączone. Różnica polega na tym, że ta druga jest zdecydowanie węższa. Największą atrakcją miejsca są urokliwe cypelki. Warto jest się zatrzymać. Dla zdjęcia. A potem szybko uciekać dalej.


Zakynthos. Planos.


A kawałek dalej już bardziej kameralny teren. Dzika plaża i jachtowa przystań, przy której – poza charakterystycznym stukotem łódek o nabrzeże – cisza, jak makiem zasiał. Miejsce, które ciężko zapisać w przewodniku jako zakynthoskie must see, ale na pewno must be, jeśli – jak Baba – pilnie potrzebujesz turystyczne klimaty odkasłać.


Planos. Zakynthos.


ZAKYNTHOS

Stolica wyspy, leżąca na wschodnim wybrzeżu. Żywię doń ciepłe uczucie tylko z uwagi na fakt, iż dotarliśmy tam z buta. W dzień, kiedy nie dysponowaliśmy jeszcze skuterem. Ciepłe uczucie, gdyż po raz kolejny potwierdziło się, jakże mądre:

Liczy się droga, nie samo przybycie.

Podczas tego około 10-kilometrowego spaceru zadziało się więcej niż w samym Zakynthos. Bo po drodze sklep rodem z PRL-u. I grecki cmentarz. Zabawa z kotkiem i obszczekanie przez psa, siedzącego na dachu domostwa. Dzika droga i Grek, częstujący nas mięsem z grilla. I kozy. I w ogóle wraz z dotarciem do miasta klimat sielanki pękł jak bańka mydlana.

Zakynthos to miejsce pt. Konsumpcja. I nawet fakt, że to miasto portowe (jest promenada!), nie bardzo ratuje temat. Wprawdzie zbłądzenie w boczne uliczki może nakarmić złudzeniem, że nie jest z tym Zante najgorzej, ale raczej tylko tych, którym nie chce się uskuteczniać 10-kilometrowych spacerów.


Stolica Zakynthos.
Widok na stolicę z punktu widokowego wioski Bochali.

CAMEO ISLAND

Czyli miejsce, do którego cisnęłam, jak głupia. Cameo Island to prywatna wyspa, mieszcząca się w miejscowości Agios Sostis i stanowiąca kiedyś część linii brzegowej. Trzęsienie ziemi z 1633 r. spowodowało oderwanie wyspy od lądu. Postanowiono ponownie połączyć ją z ziemią i uczyniono to poprzez klimatyczny drewniany mostek, który stał się największym wabikiem do odwiedzenia tego rejonu wyspy.
Bo w necie wiele jest zdjęć, które przekonują, że warto. Piękne panie (fotografowane zawsze od tyłu) przechadzają się mostkiem w kierunku Cameo i rozmarzonym wzrokiem ogarniają horyzont. Może mniej piękna, może i mniej rozmarzona nawet, ale Baba chciała takie samo cudo w portfolio! Tymczasem okazało się, że:


Cameo Island. Zakynthos.


Prawdopodobnie wszystkie ładne zdjęcia robione w tym miejscu podkupione są niemałą łapówą dla właściciela wyspy (who is that guy?!). Krążą też plotki, że na wyspę (a tym samym i na mostek rzeczony) wpuszczane są niekiedy tylko zorganizowane wycieczki. Cóż, jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze a że tym Baba nie śmierdzi to pozostało jej zadowolić się czymś takim:


Cameo Island. Zakynthos.
Zakaz przesprytnie zadkiem zakryty.

Okolice mostku przepełnione są tłumami turystów, ustawiającymi się w kolejce do zrobienia jakiejkolwiek foty. Trzy metry dalej góry śmieci i generalnie Cameo Island z lekka rozczarowało.


AMOUDI BEACH

Jedna z tych plaż, o których się nie wspomina a która zasługuje na chwilę uwagi. Niewielka i wąska. Z milutkim piaskiem i wodą, której barwa robi robotę. W okolicy znajduje się tylko jedna tawerna. Brak leżaków, łódek i innych tego rodzaju gadżetów. Czytaj: jeżeli lubisz kameralne imprezy – Amoudi to Twój na Zakynthos kierunek.


Amoudi Beach. Zakynthos.


BANANA BEACH

Największa plaża na wyspie. Ludzie się nią jarają. No bo okazałych rozmiarów, imponująca oferta sportów wodnych, tryliony leżaków, kolorowych parasoli i ludzi. A, i – bym zapomniała – bary! Dla mnie – jak już się zapewne domyślasz – miejsce, w którym nie warto zapuszczać korzeni. Za głośno, za komercyjnie, za bardzo słoneczno-patrolowato.


Banana Beach. Zakynthos.
Ale fotę se z literkami pierdykłam, a co!

Banana Beach. Zakynthos.


KERI

Jedno z tych miejsc, na które nie będę narzekać. Zacznę od przygód, jakie towarzyszyły dotarciu do celu.
Celem miały być Keri Caves, ale trochę się pokićkało. I dobrze, bo Keri Caves to nic innego, jak jaskinie na wodzie – rzecz, którą miałam już okazję obczajać w przeszłości i która niespecjalnie mnie z tegoż powodu interesuje.
Zdarza mi się działać, jak dziecko we mgle, więc nie pytaj, z jakich przyczyn chciałam tam, mimo wszystko, dojechać. Nie wiem.

Okazało się, że Keri to cały półwysep, więc wybierając go za azymut, wypadałoby wiedzieć, gdzie chce się konkretnie dojechać. A jak się konkretnie nie wie to się ląduje w takich oto „dziurach”:


Keri. Zakynthos.
Ale żeby tam trafić trzeba mieć tak pokręconą nawigację jak Baba (#mapsmeiloveyou!)

Początek trasy, tradycyjnie, przebiegał całkiem normalnie. Potem nastały akcje szutrowe. A już w ogóle potem zrobiło się tak dramatycznie, że musiałam staszczyć się ze skutera, cobyśmy w trakcie pokonywania przeszkód gdzieś się nie rozwalili.
Ja sobie szłam, kolega prowadził pojazd a w trakcie modliliśmy się o to, żeby spacer nie zakończył się jakąś ślepą uliczką. Że słowo staje się ciałem to na końcu było urwisko, przy czym ujrzawszy, co pod urwiskiem, jakoś przestaliśmy się martwić. No łaaaaaadnie tam było! To nic, że wcześniej musieliśmy porzucić skuter, bo nie dałby rady przedrzeć się przez końcowe krzaczory. To nic, że w perspektywie identyczna droga powrotna. To nic. Dzikość. Pustość. Se stoisz se i, krzycząc do nieba, bawisz się własnym echem. Tak to się definiuje dobre momenty życia.


Keri. Zakynthos.


Keri to również miejsce, w którym znajduje się duuuuuża grecka flaga. Największa taka. Zajmująca podium w Księdze Rekordów Guinnessa.

Stoi tuż przy Tawernie Lighthouse, z której tarasu podziwiać możesz dwie malownicze skały – Wielką i Małą Myzithrę. Warto zainwestować w soczek i powędrować ze szklanką wzdłuż balustrady tarasu. Sceneria godna tych 4 Eurasi.


Keri. Zakynthos.


No i jeszcze wieś Keri. Wąskie uliczki i ludzie, siedzący przed starymi, kamiennymi, domami. Domami, które – jako jedne z nielicznych – przetrwały trzęsienie z 1953 r. i które tworzą klimat, na jaki w Grecji czekałam. Bardzo polecam ten zakątek ziemi.


Keri. Zakynthos.


Keri. Zakynthos.


ZATOKA WRAKU

Niekwestionowana wizytówka wyspy. Wydawało mi się, że skoro tyle razy już ją w życiu widziałam (na folderach, fejsbukach i na samej Zante, gdzie wizerunek Shipwreck atakuje człowieka niemal na każdym kroku) to nie zrobi na mnie za specjalnego wrażenia. A było jak z Wieżą Eiffla.

Bo są takie miejsca, które możesz widzieć wcześniej niezliczone razy. Które wydają Ci się oklepane, jak fabuła amerykańskiego filmidła. I które – gdy już je ujrzysz na żywo – robią Ci takie ciary na ciele, że na zawsze będziesz pamiętać.


Zatoka Wraku. Zakynthos.
Tak było z Zatoką Wraku.

Legenda głosi, że wrak stojący na plaży Navagio, robił wcześniej za przemytniczy statek. Dokończył swego żywota w 1980 r., kiedy to – uciekając przed grecką strażą wybrzeża – utknął w mieliźnie wód Morza Jońskiego. Inne źródła donoszą, że zardzewiały pomnik to nic innego, jak przemyślany ruch Greków -> Sprowadzimy żelastwo na plażę, dobudujemy do tego historię i zaczną do nas przyjeżdżać!

Do Zatoki Wraku dotrzeć możesz na dwa sposoby: od strony lądowej, gdzie dane Ci będzie podziwiać cacuszko z lotu ptaka (omiń platformę widokową, do której ustawiają się długie kolejki – dalej jest luźniej i atrakcyjniej) albo od strony morskiej. Druga opcja zobowiązuje Cię do wykupienia wycieczki, gdzie – z tłumem innych turystów – dobijasz do jednej z najsławniejszych plaż świata. Nas wizja turystycznego spędu zachęciła dość średnio, więc nie mam prawa doradzać. Jedno mogę stwierdzić na pewno: Zatoka Wraku to nie jedyny obszar na Zante, gdzie woda ma tak pocztówkową barwę. Jeżeli zatem Twoim głównym motywatorem jest poszlapanie się w tamtejszym lazurze – możesz odpuścić. Są miejsca, gdzie to sobie uczynisz za darmo.


Shipwreck. Zakynthos.
Plaża Nawajo.

BLUE CAVES

Rzecz zaczyna się od zapłaty za łódkę. Wypłynąć możesz sam albo z grupą innych, złaknionych błękitnej wody, ludzików. Jako, że słabą mam orientację w terenie, mój zakynthoski towarzysz też świetną nie grzeszył – postawiliśmy na Greka, który nas do Blue Caves poprowadzi. Innymi słowy: wzięliśmy udział w wycieczce, jakiej przez cały wyjazd staraliśmy się unikać. No, ale to nic. Każde doświadczenie wzbogaca.

Okazało się, że bardzo podobne zjawisko widziałam już wcześniej, na Malcie, więc nie będę się zbytnio nad nim roztkliwiać. W przedsięwzięciu chodzi po prostu o to, że wpływasz pomiędzy groty skalne, gdzie woda ma niebywale błękitny kolor. Do tego jej czystość. Snorkeling okazuje się zbędny. Dno Morza Jońskiego obserwujesz z perspektywy siedzącej Grażyny, która nie lubi naruszać fryzury. Dla tych, którym zmoczenie włosów nie straszne, przewidziany jest kwadrans na popływanie. Potem gwizdek powrotny i wszyscy idą do domu.


Blue Caves. Zakynthos.


Nie odradzam. Błękit wody jest bardziej niż pocztówkowy, warto zobaczyć. Ale niekoniecznie w tym stylu. Niekoniecznie w tak szerokim składzie. I niekoniecznie z czasem wyliczonym co do jednej minuty. Ale o tym ciut niżej.


XIGIA BEACH

Plaża śmierdząca. Swój zapach zawdzięcza podwodnym źródłom siarkowym. Podczas kąpieli ma człowiek wrażenie, jakby się taplał w zgniłym jaju. Wrażenie o tyle silniejsze, że na powierzchni wody unosi się coś, co przypomina jajeczne białko. Cóż, to nie jest zabawa dla ludzi wrażliwych. Ale ci, którzy dadzą radę powstrzymać odruch wymiotny – będą zadowoleni. Woda, pełna kolagenu i siarki, ma właściwości kosmetyczno-lecznicze. Dodatkowo doświadczenie przyrównałabym do praktyk saunianych, bo temperatura wody nie ma charakteru stałego. Raz ciepło, raz zimno, potem znów ciepło a potem lodówa taka, że nic tylko spierdzielać.

Jeny, jakże mi się tam podobało!


Xigia Beach. Zakynthos.


PORTO VROMI

Tu podobało mi się jeszcze bardziej, choć pierwsze wrażenie wcale nie zwiastowało, że uznam to miejsce za najlepsze zakynthoskie miejsce ever. Ładna plaża, jakich wiele na wyspie. Po kilku takich przestaje to już robić na człowieku wrażenie. Piasek w postaci białego żwirku, co – o ile nie jesteś fakirem – nie sprzyja może beztroskiemu sunbathing, ale na pewno dodaje plaży uroku. Ciekawostką jest fakt, że na Porto Vromi składają się dwie zatoczki, układające się w zgrabną literę  „V” (albo w „Y”, jak kto woli).


Porto Vromi. Zakynthos.
O, taki bajer!

Zatoczki nie są połączone ze sobą drogą lądową. Możliwości dojazdu masz zatem dwie – albo od strony Anafonitria, albo od miejscowości Maries. Rekomenduję tą drugą, bo właśnie tu zaczyna się cała zabawa. Sedno tkwi w tym, iż ta część Porto Vromi dysponuje wypożyczalnią pływających sprzętów. W tym: niezatapialnych rowerków wodnych! Tak, jako amatorzy-żeglarze wypożyczyliśmy sobie taki rowerek. Wysłuchaliśmy instrukcji, dotyczących tego, gdzie warto sobie tym bajkiem popłynąć i, zajarani, wypuściliśmy się na morza i oceany. No dobra, do oceanu mieliśmy odrobinę daleko, ale nie będzie przesadą, jeśli stwierdzę, że – jako rzeczeni amatorzy-żeglarze – w pewnym momencie poczuliśmy się, jakbyśmy dryfowali na środku Atlantyckiego.

Najpierw popedałowaliśmy w kierunku jaskiń, gdzie doszło do samokrytycznego stwierdzenia, że łosie z nas przeokrutne. Dzień wcześniej wyskoczyliśmy z 30 €, po 15 € na łeb – po to, by ogarniać Blue Caves. Tymczasem w Porto Vromi okazało się, że można to uczynić może nie tyle za darmo (rower kosztował 15 €/h), co totalnie na własną rękę. Sami sobie sterem, żeglarzem, okrętem, raz po raz skręcaliśmy w mijane jaskinie, gdzie błękit wody nie służył już tylko obserwacji z poziomu łódeczki, lecz całą swoją zajebistością zapraszał do popluskania. Szybko stwierdziliśmy, że 60 minut, na jakie wypożyczyliśmy sprzęt to kolejny dowód na to, że dyletanci z nas ponadprzeciętni. I że na pewno nie zostawimy tego w ten sposób. Idąc tym tokiem Baba orzekła, że płyniemy dalej. I jeszcze dalej. Trzeba zobaczyć, co jest za tamtą skałą, o!, i jeszcze za tamtą! No choooo, nie panikuj, Stary!

A potem zaczęło bujać. Tak ostro, że ciężko nam było zapanować nad rowerową zabawką. Niepostrzeżenie znaleźliśmy się na głębokim morzu. Z dala od miejsc, w które zalecano nam skręcać. I od naszego skuterka. Od matek, babć, i od wszystkich tych, którzy są normalni. Pedałowaliśmy, ile sił w nogach, próbując ratować się przed jeszcze większym oddaleniem od lądowych historii. Ja – jak na Babę przystało – popadłam w histeryczny śmiech, opierdzielając jednocześnie mojego towarzysza niedoli, że swoim lękiem wprowadza nerwową atmosferę, mącąc mi przy tym poczucie wspaniałej przygody. No, ale gdy zaczęło zalewać moją część rowerka – poskromiłam swoje chojrakowanie i tak jakoś też zaczęłam odczuwać obawy. Potem zaczęliśmy kłócić się o priorytety. Ja obstawałam przy tym, że istotniejszą sprawą jest wylewanie wody z rowerka, on – że nie ma na to czasu, trzeba walczyć z żywiołem. I wtem! Sytuację rozładowują delfiny! <3

Najprawdziwsze w świecie delfiny. Widziane nie dzięki specjalnie wykupionej ku temu wycieczce, lecz dzięki lekkomyślności Baby. O, Najświętszy! Wiedziałam, że no risk-no fun! Delfiny skakały radośnie a nam się znów zaczęło wydawać, że przerabiamy właśnie najpiękniejszy dzień na Zakynthos.

Potem przypłynął jakiś gość. Motorówką. W zasadzie nie dziwne, bo upływała już trzecia godzina, odkąd wypożyczyliśmy rower. Wskazał nam drogę i śmignął z powrotem. Trochę mu miałam za złe, że nie spytał, czy może nas nie zholować, ale generalnie fakt, iż – w razie dramatu – ktoś tam o nas pamięta i wydobędzie zwłoki z dna Morza Jońskiego – dodała mi sił w rękach (woda w mojej części rowerka wciąż stanowiła kłopocik). No i w nogach również. Niedługo potem znów pluskaliśmy się w spokojnych wodach Jońskiego, w duszy mając fakt, iż początkowe 15 € już dawno narosło do setki.


Porto Vromi. Zakynthos.
Mogłaś być już na dnie. A nie byłaś….

Porto Vromi. Zakynthos.


To był wspaniały dzień.

Już nigdy. Nigdy nie będzie takiego lata.


PORTO ROXA & PORTO LIMNIONAS

Nie przez przypadek w jednym podpunkciku. Powodów są trzy.

  1. Usytuowane od siebie zaledwie kilka km drogi.
  2. Podobne w klimacie – skaliste zatoczki, z bardzo niewielkimi plażami. Człowiek skazany jest na opalanie się na twardych skałach, co – moim skromnym – jeszcze bardziej hardcorowe od fakirowania na małych kamyczkach.
  3. Zwiedzaliśmy je jako ostatnie a po Porto Vromi nic już nie zasługuje na szczególne wyróżnienie.

Porto Limnionas. Zakynthos.
Twoje plażowe maksimum. 

Zakynthos.
Ale to nic. Są jeszcze skały przeca.

A tak już całkiem poważnie: nie odradzam Ci żadnej z tych plaż. Fakt, iż są jednymi z najczęściej odwiedzanych na wyspie, nie jest kwestią przypadku. Krasnyje, pocztówkowe bardzo. Jedź. Ale jeśli masz to uczynić kosztem Porto Vromi – zawracaj!


Chcesz śledzić babskie podróże? Chodź TUTAJ.  Będzie tej Babie miło. 


 

13 thoughts on “Co zobaczyć na Zakynthos – Babski pkt widzenia

  1. Spodobała mi się ta relacja. Nie jakieś przewodnikowe sztywniactwo a żywa opowieść. Odrobina żartu, ironii, autentyczne osobiste emocje. Chce się czytać. Gratuluję, świetnie piszesz 🙂 A tak w ogóle, to pięknie tam! 🙂

  2. Świetna relacja – SUBIEKTYWNA, a nie jak z katalogu biura turystycznego, albo u „blogerów”, którzy swoimi ach-ochami mają nadzieję, że ktoś „ważny” to zauważy i sypnie groszem na kolejne wyjazdy i pochlebne recenzje 🙂

    1. Jest. Należy pójść na pobliską górkę i już kolejeczki nie ma 🙂 Nie wiem, czy widok jest równie piękny, bo w kolejce stać mi się nie chciało, ale na tyle satysfakcjonujący, że nie czułam niedosytu żadnego 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *