Każdy Polak ma raczej niemało do powiedzenia na temat chińskiego narodu. Z reguły prześmiewczo. Żarciki o chińskich psach, żarciu i pracy na akord. No i jeszcze o tym, że żółci, plus że dodanie parówki do chińskiej zupki to prawdziwy MasterChef ichniejszej telewizji.
Ten wpis nie otworzy Ci oczu na to, jacy w istocie są Chińczycy. Ten wpis serwuję Ci po to, żebyś pomógł mi ich zrozumieć. Vel żebyś wiedział, czego +/- możesz się po nich spodziewać.
Pociąg relacji Pekin-Datong. Zapakowany ludźmi po brzegi, brak miejsc siedzących, więc zajmujemy podłogę. Przed nami jakieś 7 godzin podróży. Bułka z masłem, jak na chińskie przestrzenie. Trochę siedzimy, trochę stoimy, trochę gadamy, trochę zamulamy w milczeniu.
Wkoło pełno Chińczyków, każdy wygląda tak samo. Niespecjalnie skorzy do jakiegokolwiek nawiązywania kontaktu, wlepiają wzrok w swoje białe ajfony. Generalnie klimat dość typowy dla chińskich pociągów. Marazm.
Wtem dzieje się coś nieoczekiwanego. Nachyla się do nas młoda dziewczyna. Czarne, proste, związane w kucyk włosy. Gęsta grzywka, usiłująca przykryć niedoskonałości cery na czole. Stosunkowo szeroki nos i w zasadzie… można by ją określić typową Chinką, gdyby nie fakt, że jej twarz rozjaśnia ciepły uśmiech, nie za często goszczący na facjatach Chińczyków. Momentalnie zaczyna mi się wydawać ładna, czego jeszcze 5 minut wcześniej kompletnie nie dostrzegałam.
Nieudolną angielszczyzną proponuje nam swoje miejsce siedzące. Jako, że całkiem lubię siedzenie na ziemi – bez wahania odstępuje je mojemu kumplowi. Na potrzeby bloga nazwijmy go Karolem.
Dziewczyna, już nie na potrzeby bloga, tylko tak naprawdę, przedstawia nam się jako Dżanje. Zaczynamy rozmawiać. Jak na chińską, przesłabą z reguły, znajomość języka angielskiego – Dżanje radzi sobie całkiem nieźle. Rozmowa może nie płynie, ale wszyscy wiemy, o co w niej chodzi a to już naprawdę osiągnięcie w tym kraju. Zaczyna się od klasyków typu: skąd jesteście? dokąd jedziecie? jakie macie plany na dalszą podróż?
Uczucie się rodzi, uczucie kiełkuje
Karol, od wieków bezskutecznie poszukujący dziewczyny, i w związku z tym dość błędnie interpretujący każde zainteresowanie płci pięknej – szybko zaczyna mi przeżywać po polsku, że: jaka ona miła, a jaka ładna, wcześniej tego nie widział, i w ogóle ojej, będą z tego dzieci. Dochodzę do wniosku, że może jak ich zostawię samych to sobie chłopak w końcu życie ułoży, więc ruszam w kierunku palarni.
Niestety, prawdopodobnie z uwagi na fakt, że podczas mojej nieobecności Karola raptownie łapie paraliż – Dżanje zjawia się w niej już 2 minuty po mnie. Siada tuż obok na ziemi, i gdyby tylko jeszcze jarała – nazwałabym ją już prawie moją ziomalką. Prawie, bo dziewczę jednak spokojne trochę. Raczej nie uderzyłabym z nią na podbój Szanghaju. No, ale ogólnie jest miło. Robimy sobie zdjęcia i opowiadamy o życiu prywatnym (dlaczego Azjatom bez trudu przychodzi zawsze wypytywanie o twoją rodzinę?).
Dowiedziawszy się, że nie mamy zabukowanego żadnego noclegu w Datongu – Dżanje proponuje nam gościnę na swoim kwadracie. Od razu nieśmiało zastrzega, że mieszkanie nie leży w centrum, lecz jeśli naszym głównym celem jest zobaczyć Wiszącą Świątynię, to będzie w sam raz. Myślę sobie: „WOW!”, toż taka oferta to gratka dla każdego backpackera, ale – starając się nie okazywać zanadto emocji, jakby to miało cokolwiek w tej sytuacji zmienić – dopytuję, czy aby na pewno, czy mama, z którą mieszka Dżanje, nie będzie mieć nic przeciwko, i że my generalnie chętnie, tylko niech poda nam stawkę, bo tak za darmo to nie chcemy robić kłopotu. Dżanje mimiką twarzy demonstruje swoje oburzenie. To dla niej przyjemność, mama jest wszystkiego świadoma, i w ogóle ona już wie, co robi.
No to co? Podróż dobiega końca i ciśniemy z Dżanje na jej chatę. Karol – eksplozja rozkoszy, Baba – „Ahoj, przygodo!”, i generalnie jest pięknie.
Gość w dom – Bóg w dom
Chińska mama, najwyraźniej rzeczywiście już o wszystkim powiadomiona, wita nas jak starych znajomych. Prowadzą nas do sypialni, każą się rozpakować, po czym częstują kolacją. Na stole ląduje jakaś bezsmakowa zupa (spécialité de la maison Datongu podobno), pysznie doprawione ogórki, coś na kształt kuskusu i klusek parowych. Do tego sałatka i wrzątek do popicia. Tak, Chińczycy zapijają się wrzątkiem i jakkolwiek z początku było to dla mnie niezrozumiałe, tak finalnie konkretnie wciągnęłam się w temat.
Dżanje, wspomagając się słownikiem zainstalowanym w telefonie, tłumaczy, czym się na co dzień zajmuje, opowiada o malarskiej pasji, pokazuje swoje obrazki i wręcza nam własnoręcznie udekorowane t-shirty. No dziewczyna – złoto! Dla Karola szczególnie.
Jest tak fantastycznie, że wieczór mógłby trwać wiecznie. Mógłby, gdyby nie fakt, że Dżanje wstaje rano do pracy, co nam w pewnym momencie taktowanie oświadcza. Nazajutrz podwozi nas na przystanek autobusowy, po drodze zachęcając do pozostania chociaż jeden dzień dłużej. Trochę nam to średnio na rękę, bo grafik mamy dosyć napięty, ale Dżanje przekonuje, że jeśli chcemy tę świątynię na spokojnie ogarnąć – tak będzie dla wszystkich najlepiej. Dla wszystkich, bo i my zobaczymy sto procent tego, co chcemy zobaczyć, i ona będzie przeszczęśliwa, goszcząc nas trochę dłużej. No to deal.
Świątynię zwiedzamy więc na totalnym luzie. Karol nie tyle jest w stanie skupić się na spektakularnym wykonaniu Wiszącego Klasztoru, co na analizie każdego słowa i spojrzenia Chinki. Zachwyca się też potencjalną teściową i skrupulatnie wylicza, ile go będzie kosztować ściągnięcie Dżanje do Polski. Jak dla mnie to chłopak jak zwykle przesadza, ale nie bardzo chce mi się go sprowadzać na ziemię. Po pierwsze, good for me, jeśli towarzysz podróży jest w dobrym humorze, po drugie – w gruncie rzeczy to nie ogarniam mentalności Chińczyków. Może w istocie Karol jej się podoba, tylko jej powściągliwość wynika z tego, że chińskiej rasie nie przystoi okazywać emocji?
Na powrocie postanawiamy zajrzeć jeszcze do sklepu, w którym – przepełnieni wdzięcznością – chcemy kupić jakieś gadżety dla laski i teściowej Karola. Szybko otacza nas tłum Chińczyków, próbujących wyjaśnić, do czego służą chwytane przez nas przedmioty. Ostatecznie pomagają nam wybrać komplet sosów w porcelanowych kubeczkach, do późniejszego ich wykorzystania. Praktycznie i elegancko. Karol decyduje również uczynić coś, co najdobitniej wskazuje na siłę uczucia, które go z nagła kopnęło:
– Dam jej swoją czekoladę z Polski!
Bo trzeba Wam wiedzieć, że Karol słodycze to lubi bardzo. W podróżach zawsze jest nimi solidnie zabezpieczony. Tak na wypadek, gdyby okazało się, że np. w Chinach słodyczy nie produkują. Vel gdyby były mniej smaczne niż w Polsce. W trakcie podróży z Karolem, co wieczór jestem więc świadkiem stałego spektaklu. Chłopak rozpakowuje jakiegoś cymesa i delektuje się każdym jego kęsem. Czyni to zawsze z błogim wyrazem twarzy plus lekką obawą przed moim ewentualnym: daaaaaj spróbować… Jeżeli zdarza mi się coś takiego powiedzieć, to tylko w chwilach, gdy chcę go podkurzyć. Bo Karola + jego miłość do słodyczy, to ja znam bardzo dobrze. W ten związek generalnie ingerować nie wolno.
Łapiemy taksiarza, wręczamy mu kartkę, sporządzoną minionego wieczoru przez Dżanje
…i wio!
W domu zasiadamy przy stole z gorącą zieloną herbatą. Streszczamy dziewczynom miniony dzień, posiłkując się przy tym nacykanymi fotami. Wręczamy zakupione sosy. Przy tej okazji ma miejsce również wystąpienie Karola, który w sposób szczególnie podniosły wręcza Dżanje polską czekoladę, serwując przy tym tak podniosłą mowę, jakby miał wręczyć jej za chwilę statuetkę Oscara. To nic, że Dżanje nic nie rozumie z tego, co mówi. Nie trzeba znać angielskiego, żeby wyczuć wagę zdarzenia. Chineczki odrobinę wzruszone, uśmiechają się od ucha do ucha. Nic nie zwiastuje tego, co ma się za chwilę wydarzyć.
Robi się jakaś 23:00. Karol jest właśnie w potoku słów. Tak ma, gdy przepełnia go szczęście. To nic, że plecie wówczas jakieś kompletne bzdury. To nic, że znów zapomina, iż Dżanje nie czai języka. On mówi! Mówi do niej! I tylko to się w tej chwili liczy. Dyskretnie stukam go pod stołem, lecz nazbyt jest w transie, ażeby odczytać moje sygnały. Wcinam się w końcu w pół słowa i mówię, że idziemy spać. Już późno, Dżanje wstaje rano do pracy, pogadamy jutro i w ogóle.
I wtedy Dżanje każe nam jeszcze chwilę zaczekać. Biegnie do swojego pokoju i wraca z kawałkiem wytarmoszonej kartki. I duka:
– Niestety, nie możecie tu dłużej zostać. Wstaję rano do pracy. Musicie sobie poszukać jakiegoś noclegu. Jeśli chcecie to wam w tym pomogę.
Zerkam na wymiętoloną kartkę. Dostrzegam nań poszczególne frazy. You can’t stay here. I have to go to work tomorrow.. wake up early… find some hotel… Patrzę stępiała to na karteczkę, to na Dżanje. Nic z tego nie rozumiem, ale wygląda na to, że dziewczyna cały boży dzień przygotowywała się do tej przemowy. I ja to szanuję.
– Karol, wychodzimy.
Pospiesznie pakujemy manatki, składamy pokłony dziękczynne i tak oto, wraz z wybiciem północy, lądujemy bezdomni na jakimś ulicznym datongowskim zadupiu.
Tak to już jest, że gdy jeździsz sobie na tzw. koniec świata – jesteś przygotowany na okoliczności przeróżne. Otwierasz umysł na każdą ewentualność i wiele niedogodności traktujesz ze znacznie większym dystansem, niż jakbyś stykał się z nimi we własnym kraju. No w każdym razie mi się takie przeprogramowanie załącza.
A jednak ta sytuacja była dla mnie zaskoczeniem dużym na tyle, że nie mogłam jej ogarnąć myślami jeszcze przez kilka kolejnych dni. Ba, ja tworzę o niej dzisiaj odrębny wpis!
Stojąc wówczas na tej czingczangmaostreet, z kompletnym brakiem pomysłu na to, co dalej, postanowiłam skoncentrować się na bólu Karola – tak wiecie, na zasadzie: posłuchaj problemów innych – to cię odciągnie od twoich. Ze współczuciem spoglądałam na jego przybitą twarz. Karola nie smucił fakt, iż znajdujemy się w czarnej dupie. Karolowi właśnie pękało serce. I wołało: „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego??”
Bo Chińczycy są dziwni, Karol.
O ja. Grubo. Takiego obrotu się nie spodziewałam. Ale przygoda niesamowita.
Dasz wiarę, że my też nie? 😉
Jo. Ale gdzie fotka Chinki z opowiesci?
W bibliotece prywatnej 🙂 Jakby mi psa zabiła to pewno nie zawahałabym się przed upublicznieniem całej kartoteki nawet a tak to… szanuję prywatność dziewczyny 😉
No ciekawie ciekawie ?
Rewelacyjny wpis! Wrzucam Cię do ulubionych i obiecuję poczytać więcej
Będzie mi bardzo miło!
Czyli może jednak Karol powiedział o kilka słów za dużo 😉
I jak rozwiazaliście sprawę noclegu?
Nie zwalajmy na biednego Karola, on już się wystarczająco nacierpiał 😉
Ad. noclegu – jeździliśmy od hotelu do hotelu, próbując w końcu napotkać na taki, który przyjmuje obcokrajowców i… jakoś o 3 a.m. się to wreszcie udało. Cóż, to nie był nasz najlepszy dzień 😉
Dobry text.Cikawie piszesz Pani ‚Babo’.
Zdecydownie bede sledzic Twojego bloga.
BTW: Jeden z najciekawszych które ostatnio czytałem.Czuje się fajny, alternatywny i szczery przekaz!
Czekamy na więcej.
Jezuuuu ;), dzięki!
Takie życie. A może to kłopoty językowe?
Karol znajdzie jeszcze swoje szczęście 🙂
Chciałabym wytłumaczyć to kłopotami językowymi… 😉
A Karolowi przekażę kojące słowo 😉
Dobre ?
Już któryś raz słyszę, że chińska logika i etykieta zdecydowanie różni się od europejskiej ? Powodzenia w blogowaniu – zapowiada się interesująco! Lisia Kita
‚Miliony ludzi nie mogą się mylić’? 😉 Coś w tym jest..
P.S. Nie dziękuję 🙂
A to historia na spontanie:)
Spontan najlepszy! 🙂