Indie Varanasi

Ty masz mnie kochać a nie oceniać

A w Norwegii to wypożyczyliśmy sobie samochód. 

Nie, to nie będzie wpis o tym, jak długo doprowadzałam swój budżet do równowagi po tej operacji. 

To będzie wpis o ludziach. 


Jechaliśmy sobie tym autem, zatrzymując się średnio co kwadrans. W Norwegii się nie da inaczej. Mijane po drodze fiordy krzyczą z całej epy:

 

Hamuj, wyjdź, zrób mi zdjęcie!

 

No to się człowiek ich słucha i regularnie wciska hamulec. Potem cyka dziesiątki fot i jedzie sobie dalej.

Przy okazji jednego z takich stopów wpadłam na fantastyczny pomysł ściągnięcia z brzucha saszetki. A żeby tak jakoś inaczej wyglądać do zdjęcia (kobiety zrozumiejom). Saszetka mieściła cały mój dobytek – dokumenty, karty i kasę. Położyłam ją sobie na murku, przy punkcie widokowym.

A potem pojechaliśmy dalej.

Fakt, że jadę już bez bagażu na brzuchu, odnotowałam jakieś 100 km od murku. Rura z powrotem. Przestały nas nagle obchodzić te legendarne, drogie, norweskie mandaty. Liczyło się tylko odzyskanie tożsamości. Bo bez niej to jakoś ciężko byłoby wbić się w samolot powrotny. Oczyma wyobraźni widzieliśmy już jednak bieganie po ambasadach i te wszystkie inne, wiążące się z utratą dokumentów w podróży.

 

Saszetka czekała. Nienaruszona. Najukochańsza na świecie.

 

Pamiętam, jak mówiliśmy wtedy:

– Norwedzy to bardzo uczciwy naród. Nawet, gdyby tu nie leżała – na bank byłaby już odniesiona do najbliższego posterunku policji.

– Wierzysz w to, że w Polsce miałabym tę saszetkę? Tiaaaa, w Polsce, na pewno…

Odda. Norwegia.
Przed burzą.
Norwegia. W drodze na Trolltungę.
Tęcza!

Historię wspominam dlatego, że wczoraj odnotowałam brak wszystkich ważnych przedmiotów w portfelowej przegródce. Kart bankomatowych, dokumentów i – co najważniejsze – karty do Biedronki!
Wypadły cholera wie gdzie. Latałam po wszystkich sklepach, jakie w ostatnich dniach odwiedzałam (na szczęście temat zakupoholizmu mam już dawno za sobą, więc nie było tego za wiele), licząc na cud nad Bałtykiem. W głowie jednak – podobnie, jak w tej Norwegii – układałam już sobie plan na kolejne dni. Nowe zdjęcia do dokumentów, wycieczka do Urzędu Miasta, blokowanie kart i ogólnie wszyscy mamy ciekawsze zajęcia.

Ostatnim sklepem, do którego wparowałam zgrzana, był osiedlowy spożywczak. Wydawał mi się średnio realnym happy endem. Zakupy robiłam w nim 3 dni wcześniej, potem szopingowałam jeszcze w innych miejscach, zwykle płacę kartą przecież, itede. No a tutaj… bingo! Ekspedientki niosą talię moich kart, zapakowanych w ładny woreczek i proszą, żebym sprawdziła, czy wszystko jest w środku. Patrzę, widzę tę kartę z Biedronki i mówię:

– Jest, wszystko jest, dziękuję przepięknie.

Wyciągam z portfela znaleźne, sklepowe mówią, że to jakiś klient podniósł moje karty z podłogi, oszołomiona wychodzę a potem wracam do domu i nie mam już siły na nic, poza leżeniem na wyrze z Dagą*.

 

 I wtedy też mówię do Dagi:

– Ty wiesz, że gdybym była jakąś Meksykanką, co to jest na wakacjach w PL, i przydarzyłaby mi się taka historia, to po powrocie do domu opowiadałabym o tym, jacy w tej Polsce są uczciwi ludzie?

A u nas w Meksyku to nie do pomyślenia w ogóle! 

– Ty wiesz, Daga, że jednym z największych wyznaczników ludzkiej bezmyślności jest ocenianie człowieka po kraju, w jakim się urodził?

A Ty wiesz?


Nie należy oceniać ludzi według miast, z których pochodzą, bo to tak, jakbyśmy oceniali książkę według księgarni, która ją sprzedała.

Richard Paul Evans – „Kręte ścieżki”.


*mój pies, jakby ktoś jeszcze nie odnotował

7 thoughts on “Ty masz mnie kochać a nie oceniać

  1. I jakoś tak od razu pomyślałam o Radomiu i Sosnowcu 😀 A tak na serio to jakiekolwiek szufladkowanie ze względu na pochodzenie jest słabe. Oczywiście czasami mam ochotę ponieść się stereotypom, ale potem daję sobie na wstrzymanie 🙂

  2. Moment odzyskiwania swoich zgubionych rzeczy to taka niesamowita ekstaza, a jak siedzą grzeczniutko przy nas, to nie doceniamy ich bezgośnej egzystencji. I dlatego je gubimy – taki niemy krzyk o odrobinę miłości 😉 (no, może poza kartą Moja biedronka, za każdym razem pytana o nią podaję kasjerce ów skarb z namaszczeniem i rozpierającącą dumą. Ja cała swym jestestwem krzyczę: TAK, MAM ). I pewnie dlatego nigdy nie zgubiłam biedronkowego plastiku, czego nie mogę powiedzieć o innych dokumentach 😉

    1. 😀 Pięknie to wszystko wytłumaczyłaś! 😀 Od jutra postanawiam sobie kochać wszystkie moje rzeczy tak, jakby jutro miało ich nie być (z biedronkową kartą na czele, of course;))

  3. Nieprawdopodobnie fajna historia! 🙂 Ja kiedyś „zgubiłam” portfel na koncercie – po prostu zniknął z torebki. Beczałam jak głupia, bo pół biedy te karty i 5 dych, ale był tam dowód osobisty, a 3 dni później miałam termin egzaminu na prawko, do którego był mi on niezbędny. Ostatecznie znalazł się w plecaku u kolegi, nie wiadomo jakim cudem, bo ten kolega był ciągle ze mną. Może mi wypadł i ktoś go podniósł i wsadził jak najbliżej. Znam to cudowne uczucie ulgi.

  4. Historia z saszetką to mroczny koszmar każdego podróżnego .. ja tez kiedyś zawieruszyła swój paszport i tez o dziwo wrócił do mnie mimo że to był kraj z grupy podwyższonego ryzyka .. tam gdzie przestrzegali mnie nigdy nie zostawiał paszportu nigdzie, zawsze miej go przy sobie !!

  5. Wow! Ale historie! Też zawsze ściągam nerkę do zdjęć, już nie będę! A co do zakupów w Polsce i zagubienia kart, myślę, że sporo zależy od ludzi, którzy się przypadkiem nawiną i również nie lubię oceniać i generalizować po stereotypach panujących o krajach, ale jestem pod wrażeniem osób, zarówno tego kogoś, kto znalazł karty i ekspedientki, że wszystko wróciło do Ciebie nienaruszone.
    Szacun! Odzyskuję wiarę w ludzi. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *