Wydawało mi się, że uwielbiam upały. Do czasu aż nie wylądowałam w Tajlandii.
Nie bez znaczenia jest fakt, że miało to miejsce w drugiej dekadzie marca, czyli w okresie najgorętszym z możliwych. Pora sucha dawała się już porządnie we znaki.
I niby byłam mentalnie przygotowana, że jadę do kraju, całującego się z równikiem. Że polskie lato to jakiś heheszek. I że w ogóle: wow, lecę w tropiki! A jednak nie przypuszczałam, że na miejscu zacznę usychać z tęsknoty. Z tęsknoty za polską, srogą, zimą.
Bo właśnie. W okresie, gdy próbowałam oddychać w Tajlandii, w Polsce zima wróciła z kopytem. Tak na konkrecie. Z zaspami po pas i w ogóle o-mój-boże-jak-my-wtedy-pragnęliśmy-teleportacji!
Całymi dniami pot lał się z nas strumieniami. Ciuchy oblepiały ciało tak, że – gdyby tylko natura obdarowała mnie biustem Pameli – z powodzeniem mogłabym z marszu startować w przedsięwzięciu Miss Mokrego Podkoszulka a moje włosy wyglądały gorzej niż 12-letni mop. Co tu dużo, cała wyglądałam jak zużyta szmata.
W ciągu dnia temperatura oscylowała w okolicach 32-35 stopni, ale przez wysoką wilgotność powietrza, miało się wrażenie, jakby było z sześćdziesiąt. Albo i siedemdziesiąt nawet.
Noce nie przynosiły żadnego ukojenia. Temperatura spadała może o 2 stopnie, lecz nadal zero powiewu powietrza. Czegokolwiek, co przynosiłoby ulgę.
Trzykrotnie spadł deszcz. Booooszzzeeeee…., jaka ja byłam w tych momentach szczęśliwa! Wystawiałam się na orzeźwiające krople i tańczyłam. Tańczyłam tak, że sam Gene Kelly by się mnie nie powstydził. Tyle, że wraz z końcem krótkotrwałych opadów następowało błyskawiczne zetknięcie z bolesną rzeczywistością. W powietrzu nie zmieniało się nic. Parówa, sauna, koniec świata normalnie.
Przed wyjazdem nie wierzyłam, że ja – mega ciepłolubna baba – będę na takie rzeczy narzekać a jednak -> pogoda to największy minus tajskich wakacji. Koniec i kropka.
Ponieważ jednak nie ma tego złego… człowiek nauczył się jakoś z tym ustrojstwem sobie radzić. I dziś się z Tobą tymi wnioskami podzielę.
#1. NIE UŻYWAJ KLIMY
Mając do wyboru: pokój z klimatyzacją a pokój z wiatrakiem – stawiaj na opcję nr 2, zdecydowanie. Choćby na zewnątrz było 40 w cieniu. Łatwiej będzie Ci przystosować się do temperatury, panującej na dworze.
#2. NIE PIJ SŁODKICH NAPOJÓW
Woda, woda i jeszcze raz woda. Pij tej wody, ile wlezie. Tym, gdzie się potem załatwisz – zupełnie się nie martw. Wypita woda uleci z Ciebie wraz z potem a Ty dopiero na wieczór, leżąc już w łóżku, stwierdzisz z niepokojem: Ja prdl, toż ja dzisiaj jeszcze nie szczałem!
Niezłą opcją jest też herbata zielona, która ma właściwości chłodzące, ale że niekoniecznie sprzedają ją na każdym rogu to pamiętaj o wodzie.
#3. OKRYJ SIĘ
Wbrew pozorom – zakryte ciało i głowa mają Ci pomóc, miast dobić. Pod warunkiem, że mówimy o jasnych i przewiewnych tkaninach. Odpowiedni mundurek zapobiega parowaniu wilgoci z organizmu – procesowi, który prowadzi do odwodnienia.
Pamiętam dzień, kiedy to, w samo południe, przechadzaliśmy się z jednego przystanku autobusowego na drugi. Szliśmy może z 20 minut, więc nie widziałam sensu w wyciąganiu kapelusza z plecaka. Skutki odczułam w okolicach godziny 20:00. Gorączka, delirka a w ślad za nimi dupa z wieczornego wyjścia na miasto. Byliśmy wówczas w tak fantastycznym miejscu, że do dziś usiłuję zapomnieć.
#4. STOSUJ KREMY OCHRONNE
Zwłaszcza, jeśli siedzisz nad wodą.
Mam taką anegdotę, związaną z Karolem. Popłynęliśmy sobie łódeczką na jednodniową objazdówkę po wyspach. Siedziałam na dziobie wozu i było po prostu epicko! Pełne słońce, wiatr i oceaniczna woda, raz po raz racząca jakąś przyjemną kroplą.
Moje beztroskie #taktrzebażyć, przerywał głos rozsądku, nakazujący – średnio co pół godziny – karmienie ciała filtrami. Karol miał w nosie. Przekonywał, że zawsze, ale to zawsze, wyczuwa zbliżające się niebezpieczeństwo a teraz takiego nie widzi. Szkoda, że założyłam sobie, iż Karola nie zobaczycie tu nigdy, bo tylko zdjęcie byłoby w stanie wyrazić, co się z chłopem porobiło na wieczór. Nie znam się na stopniach oparzeń, ale jak bąble oparzeniowe pojawiają się na uszach i na powiekach to chyba już trzeba na pogotowie, co?
Karol zaciągnąć się nie dał , ale wyglądał i cierpiał tak bardzo, że tajskie kobieciny, handlujące aloesem na plaży, z litości robiły mu okłady za darmo.
#5. NIE PRZEMĘCZAJ SIĘ
Wysiłek fizyczny nie sprzyja.
Nie każę Ci leżeć plackiem na plaży, bo w takim wydaniu to sama popełniłabym swoiste seppuku, zanim jeszcze padłabym z tropikalnego wycieńczenia, ale lepiej nie świruj z uprawianiem jakichś eksploatujących sportów. Pływanie, paralotnia czy rower zrobią Ci dobry czas i… wystarczą.
#6. DAJ CZAS
Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Nawet do życia w saunie.
Im dłużej będziesz przebywać w tropikach – tym łatwiej będzie Ci w nich egzystować. Wiem, bo moje 3,5 tygodnia w Tajlandii stały się tego dowodem.
#7. POGÓDŹ SIĘ ZE SWYM LOSEM
W życiu warto walczyć o lepiej i więcej, ale w przypadku rzeczy, na które nie masz wpływu – po prostu lepiej odpuścić. Zatem nie marudź, tylko endżojuj się wakacjami.
Chcesz śledzić babskie podróże? Chodź TUTAJ.
Dawniej Europejczycy mieszkający w tropikach radzili sobie z klimatem utrzymując się stale na lekkim rauszu. Ale to chyba nie metoda dla aktywnych turystów – przynajmniej nie dla mnie 🙂 – i trzeba skorzystać z rady nr 7, pogodzić się z losem, zamiast narzekać na temperatury i inne wilgotności cieszyć się wakacjami 🙂
Bardzo praktyczna moim zdaniem myśl z klimatyzacją – że lepiej być w pokoju z wiatrakiem żeby się po prostu przyzwyczajać. Tak myślę sobie, czy tego nie odnieść także do upałów u nas?
Pozdrawiam!